wtorek, 28 sierpnia 2012

Toskańskie wspominki

PRZENIESIONE Z BLOXA 
Zeszłotygodniowa wizyta w Mielżyńskim na Burakowskiej - zaowocowała dobrym jedzeniem, kilkoma butelkami wina do domu i powrotem miłych wspomnień z majowego wypadu do Toskanii. A wszystko za sprawą butelki Chianti... z Fonterutoli. Długi majowy weekend był zaplanowany jako podróż bez większego celu - poza tym by poczuć Toskanię - jej smaki i klimat. Być może o szczegółach wyjazdu będzie kiedy indziej. 
Dziś o jednym z dni, gdzie zapuściliśmy się w rejon Chianti. Poranek w Strove był jednym z tych, gdzie czujesz sie jak w bajce. Obudzeni wpadajacymi przez niedomkniete okiennice promieniami slonca jestemsy gotowi na kolejny dzien zanurzenia sie w Toskanii. Tylko gdzie? Lekko znudzona, aczkolwiek dosc kompetentnie wypowidajaca sie recepcjonistka - zacheca do odwiedzenia "must see" regionu - kilku znanych winnic i finalnego noclegu w San Gimignano. Postanowilismy wierzyc jej na slowo... aczkolwiek po pol godziny drogi plan ulegl zdecydowanej zmianie. Okazalo się, że jak do tej pory winnic nie było raptem co chwilę jakaś się pojawiała. Skręt do pierwszej okazał się klapą absolutną... kolejna za to zaspokoiła nas całkowicie. Castello la Leccia - wspaniała posiadłość z winnicami i sadami oliwnymi. Wyjechaliśmy bogatsi o kilka butelek Chianti Classico, oliwy Extra Vergine... oraz planem na resztę dnia... 
   Nie będę się rozpisywał o szczegółach - niemniej jednak pani sprzedająca okolicę znała jak nikt i lunch zaproponowała nam Osteria di Fonterutoli.

Kolejne małe miasteczko, gdzie oprócz kilku domów wydaje się nic nie być. A tu raptem okazuje się być kulinarną Mekka, gdzie przeżywamy najprawdopodobniej jedno z największych kulinarnych objawień tego wyjazdu. Karta była dość krótka - można obejrzeć w linku. Do tego nic nie zapowiadało tego co miało za chwilę nastąpić. By mieć szansę na spróbowanie maxa... zamawiamy każdy coś innego. Na początek - zupa Pappa di Pommodoro i torta z karczochów.


   Co potem... nie pamiętam - ale za to nie zapomnę deseru: z jednej strony zimne semifreddo z drugiej gorący czekoladowy suflet. Każde z nich samo było boskie, ale po połączeniu razem stanowiło mieszankę takiej, której nie da się zapomnieć. Smak gorącego czekoladowego środka tworzył ze śmietankowym lodowym semifreddo tak perfekcyjną mieszankę przeciwieństw, że tworzyło to doskonałość jakiej nie dane mi było dotychczas próbować. Niemniej jednak nie było to najwieksze zaskoczenie tego lunchu... ono pojawilo sie wczesniej. A mianowicie w zupie... pomidorowej. Perfekcyjej - aromatycznej, o boskim wygladzie i wspanialym smaku... i zaskakujacej konsystencji pomidorowej pulpy... coż smak nie pozostawiał wątpliwości do do jakości włoskiego pomidora... ale ta konsystencja? Sekret rozwiązał się już tego samego wieczora w innej knajpce - nie tak już dobrej... dodatek toskańskiego chleba zapewniał takowe przeżycia i zaskoczenie. Tam był jednak w idealnych proporcjach - dawał wygląd i konsystencję - ale nie zaburzał smaku. 
   Jak się poźniej okazało podczas domowych prób - nie jest to aż tak proste ani oczywiste. Lepiej dać mniej chleba i później dodac - bo po 20-30 minutach zupa osiąga swą dojrzałość i zamiast pomidorowej z chlebem moze wyjść chlebowa z lekkim pomarańczowym zabarwieniem. Znaleziony w necie przepis szybko uległ modyfikacji na tyle, że zdarzył już zagościć na kilku imprezach.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz