Jeszcze będąc w Zakopanem, wpadł mi w ręce artykuł szefowej
„Gault & Millau Polska” pod wiele znaczącym tytułem „Jak przeżyć w polskim
kurorcie?”
Akurat spędziliśmy trzy dni na poszukiwaniach autentycznych
smaków, dobrej kuchni czy też niezapomnianych kulinarnych przeżyć. Za
inspiracje miały nam służyć – rekomendacje znajomych i nieznajomych, podróż
szlakiem kulinarnym „Smaki Podhala”, poszukiwania na chybił trafił, a tak
naprawdę dyktowane przez Polę, która ogłaszała wszem i wobec
potrzebę zjedzenia czegoś.
Wspomniany artykuł tak mnie zainteresował, gdyż de facto największą „wtopę” zaliczyliśmy zaraz po przyjeździe właśnie w rekomendacji żółtego przewodnika w „Mare Monti” w Nosalowym Dworze. Nie będę się rozwodził w tym wpisie o samym hotelu, bo i na to przyjdzie czas – skupmy się na samej restauracji.
„MARE MONTI” – Grand
Nosalowy Dwór
Żółty znaczek zdecydowanie zachęca do spróbowania czegoś z
ich karty, szczególnie, że dnia są opisane w sposób, że ślinka cieknie. Nie
byliśmy zbyt głodni, ale w ramach poszukiwań i zaspokojenia Poli wpadliśmy w
porze lunchu na coś małego.
Co nas zaskoczyło to absolutnie pusta sala z 2 kelnerami.
Zrzuciliśmy to na karb faktu, że w restauracji w Rezydencji był serwowany lunch
all inclusive chyba za 25zł.
Pola wzięła więc tradycyjnie rosołek, Kasia – Sałatkę z
grillowanymi warzywami i pieczonym burakiem, ja natomiast Pielmieni z cielęciną
na musie z borowików ze śmietaną…
Jak się chwilę później okazało – najlepiej na tym
wyszła Polka – przynajmniej miała całkiem znośny rosołek z makaronem.
Drugi w kolejce byłem ja… z moimi pielmieni. Niejedne w swym
życiu zjadłem – ale te po pierwsze były duże, było ich mało i ciasto było
rozgotowane… ale przynajmniej były smaczne. Kasia miała mniej szczęścia – gdyż
jej sałatka była porażką. Rzucone w artystycznym nieładzie parę warzyw i kostka
buraka… nawet nie było polane dressingiem. Dostała tylko z boku w jakimś
pojemniczku oliwę.
Dla nas to była pierwsza i ostatnia wizyta. „Gault &
Millau” jedzcie i sprawdźcie sami… może mieliśmy pecha, a może pusta sala była
symptomem czegoś więcej. Dla nas Wasza czapka była totalnie niezasłużona.
Lepiej już było obok. W kolejnej restauracji Nosalowego
Dworu, czyli „Regionalnej”
„RESTAURACJA
REGIONALNA” Nosalowy Dwór
Tu klimat nawiązuje do tego, gdzie jesteśmy czyli do
Podhala. Karta typowa dla tego typu miejsc, można mieć więc wszystko od
kwaśnicy, poprzez pierogi, steki aż po pstrąga. Jak jest to opisane to naprawdę
zachęca – jak placek ziemniaczany to z wędzonym łososiem i śmietaną, jak żurek
to na swojskim zakwasie. Do tego sporym plusem było fajne menu dziecięce oraz
letnie smaki. Znowu jak tam byliśmy to nie byliśmy aż tak głodni (cóż jadaliśmy
mało a często J
). Więc ja wybrałem żurek, a Kasia z letniej karty – Sadzone jajko na fasolce z
kubkiem kefiru. I tu jedno i drugie okazało się absolutnie w porządku – smaczne
i w odpowiedniej ilości. Było to miejsce, gdzie zapewne warto było wrócić.
Niestety dopiero później zorientowałem się, że „Regionalna” była na szlaku
„Smaki Podhala” ze swoją „Polędwiczką z bachratej świni na moskolu w sosie
serowym”. Szkoda – bo pewnie pomimo braku miejsca bym się na nią skusił… Wystarczyłby tylko mały znaczek szlaku przy daniu w karcie, bądź chociaż przy wejściu.
Tuż obok była rekomendowana przez moją siostrę –
“Babcia tu rządzi” więc kolejne popołudnie spędziliśmy na odwiedzinach właśnie
tam.
“BABCIA
JEST TU SZEFEM”
Co mnie ujęło od samego szyldu – to koncept
miejsca. Proste i bez nadęcia. Zabawa
kartą, która ma być hołdem domowego gotowania teściowej. Nie aspiruje jak wiele
miejsc, do tego by między oscypka i a kwaśnicę wcisnąć kebab i pizzę, bo konsument
tak chce. Naśmiewające się z zabawek do zestawów i wszechobecnego ketchupu do
dań. Samo studiowanie karty jest genialnym sposobem na zabicie czasu w oczekiwaniu na jedzenie.
Co do dań – to domowy standard. Zupka Poli (oczywiście rosołek) była jak najbardziej w porządku,
placki Kasi, jak na jej gust za tłuste (na mój były ok J). Moje pierogi z mięsem po raz kolejny nie
zachwyciły – chociaż były pewnie jednymi z lepszych na tym wyjeździe. Nie wiem
o co chodzi, że większość miejsc ma problem z dobrym ciastem. Mamo, chyba nagram internetowy tutorial z
Twoim udziałem jak zrobić dobre ciasto na pierogi i będziemy go promować.
Wystrój był szalony – wygląda jak zbieranina rzeczy
z ostatnich 40 lat - szmelc, mydło i powidło… ale tworzy swój klimat.
Kolejnym wyzwaniem były Krupówki i wyprawa na
Gubałówkę. Mam wrażenie, że w porównaniu do tej trasy Marszałkowska to spokojny
deptak w małym mieście. Nie unikniemy swoistego rajdu pomiędzy wszelakimi przybytkami
kulinarnymi. To co dziś się dzieje na szczycie Gubałówki to przekroczyło moje
najśmielsze oczekiwanie – cała trasa spod kolejki aż to wyciąg na Szymoszkową to
jedno wielkie pasmo stoisk kulinarno-gadżetowych. Niestety i na tych i na tych
króluje przeciętność. W poszukiwaniu
czegoś bardziej oryginalnego trafiliśmy do Karczmy Honielnik.
Zamówiony żurek i kwaśnica – okazały się smaczne,
aczkolwiek mało charakterne – co w naszym odczuciu, oznaczało że były
po prostu za delikatne. I jedna i druga powinna być o niebo bardziej kwaśna Placki ziemniaczane były bardzo dobre, natomiast
eksperyment z moskolem okazał się chybiony – był to mój pierwszy raz z tą
potrawą – nie przypadła mi do gustu – nie wiem czy w ogóle… czy akurat w tym
dniu i miejscu. Pewnie warto i tak spróbować będąc na Gubałówce.
Na postawione więc pytanie w artykule „Premierze,
jak żyć?” Odpowiemy prosto – RUN FORREST RUN… Uciekaj od komercji, idź w góry
(uwaga tylko na kolejki).
Jak się zmęczysz, wszystko będzie smakowało lepiej
a i w schroniskach wydaje się, że jest szansa na lepszą kuchnie. My po 1,5h
stania w korku do Łysej Polany, przekupieniu parkingowego (nie było miejsc na
parkingu) i późniejszych 3 godzinach marszu do Morskiego Oka – spożyliśmy
posiłek wyjazdu, który był kwintesencją schroniskowego jedzenia – kiełbaska,
pomidorówka, placki ziemniaczane i ryż z jabłkami. Wprawdzie trzeba uważać – bo można też tu trafić również
do zapiekanowo-hot dogowej części ale przy odrobinie uwagi, można się przenieść co
najmniej 20 lat wstecz, gdzie może było wszystkiego mniej ale za to smacznie.
Placki natomiast były najlepsze na całym wyjeździe - usmażone na złoto, chrupiące, nie za grube i z super śmietaną.
PS.
Wyjeżdżając już z Zakopanego chcieliśmy się zatrzymać by spróbować coś z
dań szlaku „Smaki Podhala” – niestety i w Białym Dunajcu „U Furtoka” i w
Szalfarach „Karczma Zadyma” były zajęte organizacją wesel. Pierwsza była
całkowicie zamkniętą, w drugiej serwowano tylko jakąś ograniczoną do dań z
patelni kartę. Szkoda bo chcieliśmy coś spróbować z menu szlaku. W „Zadymie”
żurek i kurczak były OK, natomiast kuchnia była całkowicie nieczuła na prośby o
wyjście poza wąską kartę jaka była tego dnia – Pola musiała więc pożegnać góry
nie pstrągiem a kawałkiem fileta z kurczaka…
Organizatorzy szlaku – pomyślcie natomiast nad
lepszą identyfikacją inicjatywy i na samym Podhalu jak i w
restauracjach! O tym będzie też pewnie jeden z kolejnych wpisów, gdyż nie jest
to jedyny szlak jaki odwiedziliśmy.
GDZIE
JEDLIŚMY i jak oceniamy (1-5) - absolutnie subiektywnie na podstawie próbowania tego, co opisaliśmy
Mare Monti Nosalowy Dwór 1 - drogo, niesmacznie, a miejsce bez duszy http://maremonti.nosalowy-dwor.eu
Regionalna Nosalowy Dwór 4 - warto spróbować - smacznie, duże porcje, ciekawe pozycje w menu http://regionalna.nosalowy-dwor.eu
Babcia JEST TU SZEFEM – 4 - warto spróbować - smacznie, duże porcje, ciekawy koncept miejsca
Schronisko Morskie Oko 5- super placki, smacznie, duże porcje, niestety trzeba chwilkę dojść :-) http://www.schroniskomorskieoko.pl/topo.html
Karczma Honielnik - 3 - warto spróbować, jak na Gubałówkę wydaje się fajną opcją + dodatkowo 1 punkt za widok na Tatry :-) http://www.honielnik.pl
Karczma Zadyma http://www.zadyma.eu - 3 - przeciętnie, kuchnia nieczuła na prośby malucha
Strona Szlaku Smaki Podhala http://smakipodhala.eu/szlak-kulinarny/
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz